Zastanawiałam się dość długo, czy mnie, krakowiance a nie osobie żyjącej wśród Was, wolno napisać chociaż kilka słów o Waszym ukochanym przez wszystkich Proboszczu ks. Edwardzie Półchłopku. Minęły już pierwsze tygodnie od Jego odejścia do Pana, a mnie sprawy życiowe znowu przyprowadziły do Harbutowic. Pomyślałam, że to znak dla mnie „z góry” i powinnam napisać kilka zdań do Waszej gazety, jako osoba całkowicie obiektywna – taka nie Wasza.
Około 15 lat temu zawitałam do Harbutowic, z którymi związała mnie moja najstarsza córka, „na dobre i na złe” wychodząc za mąż za jednego z Waszych parafian. Wioska, jakich wiele w naszym kraju. Jedni biedniejsi, inni zamożniejsi. Jeden sklep, strażnica, szkoła, a przede wszystkim kościół z przepięknym obrazem Matki Bożej Harbutowickiej w głównym ołtarzu. Przy kościele krzyże, o których wtedy wiedziałam niewiele. Stara plebania, miałam możliwość obejrzenia jej wewnątrz, kiedy mój najstarszy wnuk przygotowywał się do I Komunii Świętej. Nieco oddalony od kościoła cmentarz parafialny.
Wszystko zrobiło na mnie raczej przygnębiające wrażenie. Było szare, smutne, jakieś chyba bez życia. Nawet organy w kościele grały jakoś nie tak, nawet w radosne Święta Bożego Narodzenia czy Zmartwychwstania Pańskiego. Ludzie przecież tak pięknie tu śpiewają, a organom jakby brakowało „ducha”. Nie widać było młodzieży ani dzieci. Ministrantów może czterech? Dlaczego? Ksiądz Proboszcz głosił przecież piękne kazania.
Nie jestem zepsutą, próżną krakowianką. Sami wtedy mieliśmy na naszym osiedlu kaplicę w baraku, który pozostał po budowie osiedla, a kościół był w planach. W naszej „Betlejemce”, jak ją nazywaliśmy, nie „kapało od złota”, ale tętniło w niej życie. To właśnie w niej córka zawarła związek małżeński. Był to pierwszy ślub w naszej młodej parafii. Mogłaby zawrzeć go u Was lub w innym pięknym kościele w Krakowie, ale tak postanowiła.
Przyjeżdżając tutaj pytałam ludzi, których poznawałam coraz więcej, dlaczego tak jest w Ich parafii, ale właściwie nikt nie umiał mi tego wytłumaczyć. Mimo wszystko jak się tylko tu znalazłam, odwiedzałam Harbutowicką Madonnę, rozmyślałam przy odprawianiu Drogi Krzyżowej, modliłam się na starym cmentarzu.
Zawsze marzyło mi się, żeby mój wnuk został ministrantem, rozmawiałam z nim na ten temat, ale i tu nie było odzewu. Jakiś okres czasu nie było mnie tutaj, od córki dowiedziałam się, że w parafii jest nowy Proboszcz. Pomodliłam się za zdrowie poprzednika, ks. Antoniego i poprosiłam Dobrego Pana o siły dla nowego. Oczywiście w nawale spraw życiowych zapomniałam o tym fakcie.
Pewnej niedzieli uklęknęłam znowu u stóp Harbutowickiej Pani, przed nieszporami i popołudniową Eucharystią. W kościele było jakoś inaczej, mimo szarych ścian i niezbyt słonecznego dnia. Rozglądałam się wokół, uśmiechałam do znajomych twarzy. Przy ołtarzu stały świeże kwiaty, wszystkie obrusy pięknie odprasowane, bielutkie. Lśnił też bielą obrus przy ambonie. W kościele przybywało ludzi, szczególnie uderzyła mnie ilość młodzieży i dzieci gromadzących się przed głównym ołtarzem. Całkowicie jednak zaniemówiłam, kiedy wraz z nowym księdzem Proboszczem przed ołtarz „wmaszerował” tłum ministrantów. To przecież było niedzielne popołudnie i nieszpory, a kościół był pełen ludzi, śpiewu, modlitwy. To ks. Edward „cud” ten sprawił. Gaździna Harbutowic z obrazu uśmiechała się do zebranych.
Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Dzięki prężności ks. Edwarda i Jego ścisłej współpracy z Panią Sołtys, Panią Dyrektor szkoły, a przede wszystkim dzięki zaangażowaniu parafian. Remont dachu kościoła, remont kościoła z zewnątrz i wewnątrz, plebania, porządki na cmentarzu, nade wszystko jednak „remont kapitalny” w sercach parafian. Wszystkich, tych starszych, młodszych i najmłodszych. Śpiew oazy ożywił nabożeństwa. W kościele pełno było na różańcu, roratach, rekolekcjach i majówkach. Ksiądz Edward „dwoił się i troił”, dla wszystkich miał czas, uśmiech, pociechę. Do kościoła garnęli się nawet chłopi, którzy nieraz mówili mi, że „przecież nie grzeszą, modlą się, do kościoła we święta chodzą”. Teraz nawet brali się do pomocy i chętnie dzielili groszem. Były przedstawienia jasełek, wspólny opłatek.
Życie zaczęło tętnić w tej parafii. Mój wnuk wstąpił w szeregi ministrantów. To dla mnie tym cenniejsze, że nie był już 7-latkiem i podjął tę decyzję samodzielnie, świadomie. Nawet przerwał wakacje, które spędzał u mnie w Krakowie, bo był jego dyżur podczas codziennej liturgii.
Wszyscy pokochali nowego Proboszcza, nawet ci, którzy tak jak ja bywali tu od czasu do czasu.
Podziwiam ogrom pracy, jaki wykonał w ciągu tych trzech zaledwie lat. Pracy bardzo trudnej, zarówno tej fizycznej jak duchowej, równie a nawet bardziej niewdzięcznej, bo ciężko zobaczyć coś w człowieczej duszy. W każdym rozpoznać tę odrobinę dobra – to ks. Edward potrafił.
Zaraz po świętach wielkanocnych, które wcześnie wypadły w tym roku, dowiedziałam się o chorobie ks. Edwarda. Wszyscy natychmiast przyklękli do modlitwy o zdrowie dla Niego, my w Krakowie też. Niestety, Bóg postanowił inaczej i zabrał Go do Siebie.
Niestety, nie zdążył zrealizować wszystkich rozpoczętych już planów. Nie doprowadził już do I Komunii Świętej tegorocznych drugoklasistów, między innymi mojej wnuczki, jak też młodzieży do Bierzmowania. Myślę jednak, że Jego wielki trud zostawi po sobie owoce w postaci rozmodlonych i rozśpiewanych dzieci i młodzieży, jak też dorosłych, którzy pomogą nowemu Proboszczowi w kontynuowaniu dzieła rozpoczętego przez ks. Edwarda.
Działalność śp. ks. Proboszcza Edwarda Półchłopka stanowiła świadectwo dla wszystkich, jakimi powinniśmy być apostołami naszej wiary.
(imię i nazwisko autorki listu do wiadomości redakcji)
Tekst z 2002